FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 
Forum Work Of Art Strona Główna
Die Schlinge

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Work Of Art Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Wampisia




Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 131
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: wieś Warszawa

PostWysłany: Śro 14:46, 26 Lip 2006    Temat postu: Die Schlinge

Miasteczko Daisy w stanie Texas, rok 1897. Na rynku ludzie rozstawiali szubienicę. Szeryf dumnie nadzorował pracę. W końcu to on złapał najbardziej poszukiwanych morderców na całym Zachodzie.
Gdy szubienica już stała, a pętle powiewały na wietrze, na rynek wprowadzono więźniów. Kroczyli po palącym piasku z dumnie podniesionymi głowami, za które wyznaczono pokaźną nagrodę: po sto tysięcy dolarów od łebka. Dero "Krwawy Anioł" Goi. "Stalowy" Jimmy. I "Łopata" Johnson. Nie zwracali uwagi na wyzwiska tłumu i artykuły spożywcze, lecące w ich stronę. Patrzyli tylko na swoje przeznaczenie
- W końcu... - powiedział cicho Dero.
- Skazany, zamknijcie się! - Krzyknął szeryf i uderzył spętanego więźnia po głowie. Dero zachwiał się, wywołując dziki ryk tłumu.
Dotarli do platformy. Szeryf zaczął czytać zarzuty.
- Zostaliście skazani za liczne kradzieże, mordowanie społeczności stanu Texas, porwania, wymuszenia, kompletny brak szacunku dla przedstawicieli prawa oraz herezję. Zostaniecie powieszeni jutro w samo południe.
Aplauz tłumu zagłuszył ciche protesty oskarżonych.

- Co ty na to, Dero? - Zapytał Łopata. - Chyba tym razem się nie wywiniemy, co?
Siedzieli na pryczach w lichej celi. Grube kraty oddzielały ich od strażnika śpiącego na krześle.
- Chyba w końcu czeka nas stryczek - odparł Goi. - Szkoda tylko, że w takiej dziurze. I o co właściwie chodzi z tą herezją?!
- Pewnie to, jak w Maison porwałeś księdza i mówiłeś, że Bóg to cię może w dupę pocałować - powiedział z uśmiechem Jimmy,
- Aaa... To nie mogli tak od razu? A zresztą, nieważne. I tak jutro będziemy dyndać. Swoją drogą strasznie teatralny ten szeryf. "W samo południe". Akurat, gdy będzie największy żar. Nie mógł wybrać innej pory?
Rozmowę przerwało ciche skrobanie w kraty. Mężczyźni szybko poderwali się z prycz i podbiegli do okna. Na zewnątrz stała niewysoka Indianka. Gestem dłoni kazała im się odsunąć, po czym polała kraty jakąś substancją. Płyn zaczął się przeżerać przez sztachety. Po niecałej minucie otwór był na tyle duży, by mężczyźni mogli się przez niego przecisnąć.
Niezauważeni dobiegli do swoich koni, stojących za gospodą. I tu skończyło się ich szczęście. Z budynku, wyraźnie się zataczając, wyszedł właśnie szeryf. Potknął się o kamień i, by nie upaść, przytrzymał się ściany. Wtedy też zauważył, co się święci.
- Więźniowie uciekają!
Na jego okrzyk z gospody zaczęli wypływać mieszkańcy Daisy. Nerwowo wyszarpywali z kabur kolty. Jeden czy dwóch próbowało zarzucić lasso. Na szczęście dla Dera i jego kompanów, wszyscy byli po kilku głębszych. A raczej prawie wszyscy. Tęgi sędzia właśnie wytoczył swą monumentalna postać i niewprawnie strzelił. Nigdy wcześniej nie miał kontaktu z bronią. Los jednak chciał, by strzał dotarł do celu. Pocisk przeleciał przez Dera na wylot, zabarwiając białą koszulę szkarłatną juchą. Mężczyzna zachwiał się w siodle, lecz Indianka zgrabnie wskoczyła na jego konia i, przytrzymawszy wodze, nie pozwoliła mu spaść. Chwilę później trzy gniadosze zniknęły za drzewami pobliskiego lasu.

Jechali pełnym galopem. Dero z każdą chwilą stawał się coraz bledszy. Widać był, że każda sekunda jest na wagę złota. Indianka poprowadziła ich w głąb puszczy. W końcu stanęli na małej polance, na której znajdowała się podniszczona chata i szopa pamiętająca lepsze czasy. Wszystko było porośnięte mchem, a na zbutwiałym drewnie rosły karłowate drzewka.
Na środku polany, przy dogasającym ognisku, siedział stary człowiek. Jego siwe, splecione w warkocz, włosy sięgały połowy pleców. Czerwona skóra poznaczona była licznymi zmarszczkami i bliznami - wspomnieniem z czasów młodości. W spękanych ustach trzymał długą fajkę, z której dobywała się strużka ciemnozielonego dymu. Na widok przybyszów podniósł się i, z zadziwiającą u takie starca szybkością, podszedł do nich. Z zatroskaną miną spojrzał na ranę Dera. Władczym gestem kazał wnieść go do chaty i położyć na posłaniu.
Jimmy i Łopata chwycili przywódcę i delikatnie wnieśli go do wnętrza budynku. Przez chwilę rozglądali się zaciekawieni i trochę przestraszeni. Z krokwi zwieszały się różne rodzaje ptactwa, kilka szynek oraz niezliczona ilość ziół. Na podłodze stały gąsiory z trunkami i napojami nieznanego zastosowania. Pomiędzy nimi pełzały węże. To ich najbardziej bali się niedoszli wisielcy. Ułożyli herszta na posłaniu ze słomy i usiedli skuleni pod ścianą. Nieufnie patrzyli na starca.
Indianin stanął przed wielkim kotłem, stojącym na środku chaty. Wrzucał do niego różne zioła. Woda w naczyniu przybrała ciemny, prawie czarny kolor. Następnie sięgnął po jedną z flaszek i wlał do środka jej zawartość. Z kotła buchnęła jadowicie zielona para. Chwycił grzechotnika, który pełzał pomiędzy jego stopami, i wycisnął z niego kilka kropli jadu. Jimmy i Łopata spojrzeli po sobie przestraszeni. Byli zabobonni, a czarów bali się jak ognia. Odwrócili wzrok od Indianina. Ten zaś nalał do drewnianego, topornego kubka płyn z kotła i przytknął go do ust Derowi. Mężczyzna wypił jednym haustem, po czym bezwładnie opadł na posłanie. Na jego czole pojawiły się kropelki potu.

Dero krzyknął z bólu. Gwałtownie usiadł na posłaniu i otworzył oczy. Ujrzał swoich przyjaciół z przestrzelonymi czołami. Przed nimi stał szeryf z Daisy. Celował do niego z kolta, uśmiechając się, jakby właśnie dostał wymarzony prezent.
- Giń, Krwawy Aniele - powiedział i pociągnął za spust.
Kula leciała w zwolnionym tempie. Pokonywała przestrzeń dzielącą ją od celu. Zaraz sięgnie jego serca. Dero zamknął oczy i przygotował się na ból...

Poderwał się z siana i rozejrzał po chacie. Jimmy i Łopata siedzieli pod ściana przypatrując mu się z niepokojem. Dero z ulgą opadł z powrotem na posłanie.

Potworny ból szyi. Po raz kolejny rozchylił powieki. Wisiał na szubienicy, a sznur wrzynał mu się w skórę. Rany piekły, a Dero nie mógł nic na to poradzić. Ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Płuca przestały pracować. Wokół tłum wrzeszczał z uciechy. Krwawy Anioł spróbował krzyknąć. Z jego ust nie wypłynął najmniejszy nawet dźwięk. Mógł tylko patrzeć.
Kojot dobierał się do Stalowego. Z uporem szarpał za nieruchomą nogę. W końcu kończyna oderwała się od reszty ciała, obryzgując widzów krwią. Lecz ci się tylko śmiali. Nagle skóra każdego z nich pokryła się ohydnymi naroślami. Niektórym urosły dodatkowe ręce. Inni rozdwojonymi językami lizali swoje gałki oczne. Wszyscy mieli rogi.
Dero nie mógł już wytrzymać. Z jego gardła wydobył się straszliwy ryk.

I nagle znów znajdował się w chacie. Pochylała się nad nim dwójka dzieci: chłopiec i dziewczynka. Skórę miały równie czerwoną, jak Indianie. Dero spróbował podnieść się na łokciach, lecz nie miał siły. Uśmiechnął się do dzieci...

... i zamarł z przerażenia. Ich skóra zaczęła płatami odpadać wprost na jego twarz i ręce. Oczy dzieci powędrowały w głąb czaszki. Obnażone zęby zbluzgane były krwią. Dero spojrzał na swoich towarzyszy. Byli nienaturalnie bladzi. Jakby pozbawieni krwi? Dzieci nachyliły się nad nim. Ostre kiełki sięgały jego szyi.
- Nie! Zostawcie mnie!
Lecz krzyki nie powstrzymały małych czartów. Już wbijały się w tętnicę Dera. Już jego krew spływała z ich ust. Tracił siły. Szarpnął się jeszcze raz. Krzyknął w ciemność. I znieruchomiał.

Jimmy i Łopata od pewnego czasu wpatrywali się w przywódcę z nieukrywanym strachem. Rzucał się po posłaniu. Krzyczał. Pot spływał z niego strugami. Co chwila podrywał się, by zaraz znów opaść na siano. W końcu znieruchomiał. Jego oczy wpatrywały się nieruchomo w strop. Błękitne tęczówki straciły swój blask.
Przyjaciele podeszli do niego i opuścili mu powieki. Na zewnątrz zapanowała całkowita cisza...

Następnego dnia zaczęli kopać grób. Indianka wraz z dziećmi siedziała przed chatą. Z jej oczu spływały łzy. Automatycznie głaskała pociechy po głowach i wpatrywała się w pracę mężczyzn. Starzec zagłębił się w poszukiwaniu zwierzyny.

Dół miał już metr głębokości, gdy drzwi od chaty otworzyły się. Kobieta poderwała się z miejsca. Jimmy i Łopata zamarli w miejscu z uniesionymi łopatami.
W wejściu pojawił się Dero. Cały i zdrowy. Z koszuli zniknęła krew. Oczy znów błyszczały żywo. Mężczyzna wyszedł przed chatę i przeciągnął się w słońcu.
- Chyba znowu udało mi się uciec Śmierci - zaśmiał się.
Jego towarzyszom łopaty wypadły z rąk.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Work Of Art Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Designer - Créateur


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin